Prawdziwy helvete trip. Długo przymierzaliśmy się do ponownego odwiedzenia szwedzkiej ziemi. No i w końcu się udało. Najpierw w ramach aperitif odwiedziliśmy kolorowy Berlin. Dobre piwo, kolorowe flohmarkty i nareszcie Teufelsberg. W kawiarni The Barn udało nam się też załapać na kibicowanie rowerzystom biorącym udział w Coffee Race, a dzięki Dorocie poznaliśmy Zenona, Sydney i uczyliśmy się abecadła. Następnym etapem wycieczki był krótki pobyt w Sztokholmie. Miasto pachnące cynamonowymi bułkami i dobrą kawą czyhającą za prawie każdym rogiem. Najlepsze burgery jakie jedliśmy, niekończące się drogi dla rowerów, zacne stylówki i zachody słońca.
Po tych wszystkich miejskich atrakcjach nareszcie przyszedł czas na ucieczkę. Wywędrowaliśmy na wieś. Finnsogst to miejsce, gdzie zostaliśmy ugoszczeni przez Kasię i Rafała. Co to była za gościna! Pełna pysznych kanapek, racuchów z bitą śmietaną i jagodami, sushi, pizzą, kanapkowym tortem urodzinowym smorgastarta. Wisienką na torcie były przepyszne kolbulle, którego przepis został nam zdradzony. Trzeba jednak przyznać że te wszystkie pyszności były dodatkiem do tego co tak naprawdę zaserwowali nam nasi gospodarze. Oprowadzanie po przepięknych okolicach rzeki Voxnan. Wodospady, jeziora, olbrzymie kamienie, dzikie lasy, jagody, maliny, głębokie mchy, dzikie plaże, wiatki, wiaty i dziwne rowery. Zaliczyliśmy też pierwsze od bardzo dawna grzybobranie. Takich olbrzymów jakimi obdarowały nas tamtejsze lasy chyba nigdy nie widziałem. Bogate we wszystko loopisy. Było aktywnie, na szczęście z przerwami na bujanie i ciepłą kawę. Był też pan łoś.
Ponownie chcemy tam wrócić :)
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz