Plan był prosty. Jedziemy przez szutry, lasy, asfalty na pustynię. Miały być wrzosy, ryki. Miały ale nie były. Na jedno już za późno, na drugie chyba za wcześnie. Ekipa wymieszana przez piątkowe winobranie, spokojnie zbierała się i dojrzewała w trasie. Na szczęście pogoda dopisała, aż stopy w skietach się gotowały. Zrobiliśmy spontaniczną degustacje na winnicy, zaopatrzyliśmy się na wieczór, weszliśmy na wieżę, zeszliśmy w bunkry. Wysypaliśmy tonę piasku z butów, zjedliśmy wykwintną kolacje, słuchaliśmy trąbki i podziwialiśmy gwiazdy. To był tylko przedsmak tego jaki spektakl kolorów i mgły przygotował dla nas poranek. Gdy pozbieraliśmy szczęki z piasku, napiliśmy się kawy i zjedliśmy równie wykwintne co kolacje śniadanie ruszyliśmy w drogę powrotną. Droga ciężka, upalna, ale przeładna. Pełna prawdziwków i na nasze szczęście ze sklepami z działającymi lodówkami. lekko nie było, ale dobrze.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz